Wzięłam w ręce najnowszy numer “Życia Weterynaryjnego” i jednocześnie moją uwagę przykuły dwa artykuły – “Oczekiwania studentów wobec nauczania na kierunku weterynaria” oraz “Obchody 100-lecia Wielkopolskiej Służby Weterynaryjnej”. W międzyczasie kolega z branży podesłał mi niezwykle ciekawy raport Federations of Veterinarians Europe – o demografii, oczekiwaniach, wynagrodzeniach i warunkach pracy, a także przyszłości branży weterynaryjnej w Europie. Branży kobiet… rządzonej przez starszych panów. Podzielę się zatem kilkoma przemyśleniami.
Raport FVE – co dalej z naszą branżą?
Branża zdecydowanie młodnieje, coraz więcej jest kobiet w profesji, coraz mniej z nas chce pracować w produkcji zwierząt. Wielu lekarzy jest niezadowolonych ze swojej pracy, wypalonych zawodowo, ma dodatkową pracę, żeby się utrzymać. Zarobki polskich lekarzy są jednymi z najgorszych w całej Unii.
W dostępnym od 21 października 2018 raporcie możemy między innymi przeczytać, że:
- 58% lekarzy weterynarii w Polsce jest poniżej 40 roku życia, 58% to kobiety, gender gap pozostaje na poziomie 12% (!),
- 24% polskich lekarzy weterynarii uważa, że są źle odbierani przez opinię publiczną,
- 55% Polskich lekarzy weterynarii ma drugą pracę,
- 67% pracuje w małych zwierzętach,
- 70% placówek w Europie zatrudnia 5 lub więcej lekarzy (dla porównania dane z KILW: w Polsce 72% to jednoosobowe gabinety, z czego w 63% pracuje tylko jeden lekarz!),
- Najlepsze zarobki panują w higienie mięsa, najgorsze w medycynie małych zwierząt,
- Satysfakcja z poziomu praktycznego przygotowania do pracy przez studia jest w Polsce jedna z najniższych w Europie (4.2/10).
Siwe głowy produkcji
Tymczasem w artykule dot. 100-lecia Wielkopolskiej Służby Weterynaryjnej czytamy o dekrecie marszałka Piłsudskiego z 1918 roku, a także największych sukcesach polskiej weterynarii, czyli eradykacji księgosuszu, pryszczycy, gruźlicy, brucelozy, choroby pęcherzykowej świń. Autor przywołuje słowa wodza “Ten, kto nie szanuje i nie ceni swej przeszłości, nie jest godzien szacunku teraźniejszości, ani nie ma prawa do przyszłości“. Później następuje bolesne wspomnienie czasów wojny, kluczowe dla polskiej martyrologii i rozpamiętywania naszej trudnej historii. W istocie, zgromadzeni na zdjęciu wyglądają jakby myślami sięgali na codzień do czasów świetności polskiej weterynarii, czyli zgoła zamierzchłych. Czasów w pełni patriarchalnych – mężczyzn lekarzy, mężów stanu dzielnie walczących z chorobami zakaźnymi zwierząt gospodarskich. Oglądanie na zdjęciu tylu siwych głów zgromadzonych wokół produkcji zwierząt, higieny mięsa, przemysłu żywnościowego, w czasach, kiedy inspekcja weterynaryjna zalicza jedną wpadkę wizerunkową za drugą, to dość smutny widok. W artykule nie pada ani jedno słowo na temat przyszłości naszej branży, na temat aktualnych wyzwań (no może poza walką z ASF – przecież polska szynka to nasze dobro narodowe i eksportowe). Autor wymienia zasługi zebranych, zdobyte ordery państwowe, medale za długoletnią służbę, zaś spotkaniu przyświeca motto “Sanitas animalium pro salute homini – przez zdrowie zwierząt do zdrowia ludzi“. A co ze zdrowiem zwierząt, które są naszymi przyjaciółmi i niekoniecznie lądują na naszym talerzu? Na sali widać raptem kilka kobiecych głów, czas jakby zatrzymał się w miejscu dwadzieścia lat temu. Średnia wieku 50+, można by rzec sami lekarze zaangażowani w zabijanie zwierząt na mięso, hodowanie na mleko, jaja i futra. Najbardziej natomiast dochodowe pod kątem zarobków.
Studenci niegotowi i niezadowoleni
A gdzie małe zwierzęta? Gdzie przyszłość naszej profesji? Gdzie nawiązanie do wyników badań dot. rozwoju naszej branży w Europie? Jak wspomina w artykule “Oczekiwania studentów wobec nauczania na kierunku weterynaria” Agnieszka Maćkow (studentka 6 roku z Olsztyna), prawie 75% studentów chce się zająć małymi zwierzętami. Choroby bydła wybiera tylko 9,6%, choroby trzody chlewnej 7,6%, choroby drobiu 6,4%, choroby zwierząt futerkowych 5,2%. I pytanie do tych ostatnich (prawie 20% ankietowanych studentów z Krakowa) – mam nadzieję, że chodzi tutaj o zwierzęta futerkowe będące mieszkańcami polskich domów. Niestety wśród odpowiedzi zabrakło „choroby zwierząt nieudomowionych”, które w swoim programie mają m.in. choroby zwierząt egzotycznych, w tym gryzoni i zajęczaków. Natomiast jeśli ktoś chce zająć się obsługą ferm hodowlanych, to mam nadzieję, że przez moment zastanowi się nad angażowaniem w biznes obdzierania norek, lisów i innych puchatych stworzeń ze skóry. Hodowania ich w ciasnych klatkach i karmienia obrzydliwą papką. Jest to niestety podyktowane chęcią zysku, bo przepraszam, nikt nie przekona mnie, że w przyzwalaniu na znęcanie się nad zwierzętami jest pasja i powołanie. Innym kierunkiem rozwoju jest opieka nad futerkowymi zwierzętami w domach – i tutaj jestem w stanie zrozumieć motywację. W odpowiedziach niestety zabrakło opcji „choroby zwierząt nieudomowionych” – ta specjalizacja w większości pokrywa tematykę zwierząt egzotycznych, w tym królików, chomików, fretek, świnek morskich itp.
A jak studenci ocenili praktyczne przygotowanie do zawodu? Na uwagę zasługuje komentarz autorki, że wielu ankietowanych (łącznie przebadano 406 studentów z 6 wydziałów) zaznaczało, że niemożliwe było wybranie odpowiedzi niedostatecznej (sic!):
- Wrocław – 68,3% dostatecznie, 20,60% zadowalająco, 8,40% dobrze, 2,7% bardzo dobrze,
- Poznań – 64,3% dostatecznie, 21,40% zadowalająco, 7,10% dobrze, 7,10% bardzo dobrze,
- Lublin – 73% dostatecznie, 24,30% zadowalająco, nikt nie ocenił dobrze, 2,7% bardzo dobrze,
- Warszawa (moja Alma Mater) – 83,80% dostatecznie, 8,80% zadowalająco, 5,90% dobrze, 1,90% bardzo dobrze,
- Olsztyn – 56,90% dostatecznie, 29,20% zadowalająco, 12,50% dobrze, 1,4% bardzo dobrze,
- Kraków – 61,50% dostatecznie, 26,90% zadowalająco, 3,90% dobrze, 7,70% bardzo dobrze.
Dane są bardzo przygnębiające. Autorka słusznie zaznacza, że “zagrożeniem dla absolwentów jest przewyższająca liczba miejsc na studiach weterynaryjnych w stosunku do oferowanych miejsc pracy dla absolwentów oraz fakt, że masowość kształcenia nie idzie w parze z jakością przygotowania do pracy zawodowej.” Równie istotny jest poziom zajęć praktycznych, który na różnych wydziałach w zakresie dużych i małych zwierząt jest często niezadowalający, co może wpływać na wybór absolwentów. Od siebie dodam, że część ofert pracy na rynku oferuje głodowe pensje i brak formalnej umowy. Wielu z absolwentów (tak jak ja kiedyś) pracuje za półdarmo, bądź mając 1/4 etatu na papierze. W nawiązaniu do programu kształcenia chciałabym dodać, że program studiów nie obejmuje w ogóle zajęć z komunikacji, radzenia sobie ze stresem, marketingu weterynaryjnego, rozwiązywania skarg, wyceny usług, opłacalności prowadzenia biznesu, obsługi klienta, przygotowywania CV i listu motywacyjnego, pracy zespołowej, przekazywania niepomyślnych wieści i ogólnie szeroko pojętych kompetencji miękkich. Syllabus natomiast obfituje w kilkaset godzin dotyczących higieny zwierząt rzeźnych, produkcji żywności, zwierząt łownych, chorób drobiu, świń, krów, zwierząt futerkowych, jaj, mleka, prawodawstwa itp. Przedmioty kliniczne zaś na ostatnim roku, często prowadzone są w formie fakultetów, na które obowiązują zapisy kto pierwszy ten lepszy. I tak ja ukończyłam studia bez jednych zajęć ze stomatologii, neurologii i okulistyki. Na uwagę zasługuje również fakt, że co piąty student chce specjalizować się w chirurgii – najbardziej dochodowej i prestiżowej działce medycyny małych zwierząt. Dziedzinie często niedostępnej dla przeciętnego lekarza weterynarii, którego szef w obawie przed utratą pracownika, jak i zysku, nie dopuszcza do stołu. Młodzi wiedzą, że aby zarabiać więcej niż głodowe 2800 złotych, muszą opanować umiejętności chirurgiczne, a wtedy do własnego gabinetu i względnej samowystarczalności już niewiele.
Kryzys goni kryzys
Prawdą jest, że polska branża weterynaryjna, w tym szczególnie inspekcja, jest w kryzysie wizerunkowym. A to jednej pani doktor pieczątka znika po dyżurze, i sama podbija świadectwa “krowom leżakom”, które nigdy nie powinny trafić na ubój, a to pracownicy inspekcji strajkują przez głodowe pensje i nikt sobie z tego nic nie robi (lekarzy ludzkich przynajmniej ktoś potraktował poważnie), a to Polski Związek Łowiecki wraz z Ministerstwem Rolnictwa wpadają na pomysł strzelania do dzików z ASF i uwolnienia wirusa do środowiska, a co za tym idzie, dalszego rozwleczenia go po całym kraju (w polowaniach biorą udział również nasi koledzy lekarze weterynarii). Kiedy Europa zakazuje hodowli zwierząt futerkowych, w Polsce mimo obietnic sytuacja ta nigdy nie będzie mieć miejsca. Jest ich ponad 30 tys., a każdą z nich obsługuje lekarz weterynarii. Nie zapominajmy, że jest to też najbardziej dochodowa gałąź polskiego rolnictwa.
Młodzi lekarze weterynarii emigrują z kraju w celach zarobkowych i z braku możliwości rozwoju, który skutecznie blokują im pracodawcy, tym bardziej znalezienie odpowiedniego pracownika jest dzisiaj bardzo trudne. Część osób opuściła profesję, przebranżowiła się, kobietom zdarza się nie wracać do pracy po urodzeniu dzieci. Zresztą o dramatycznej sytuacji polskich lekarek weterynarii na rynku pracy pisałam już wcześniej w artykule “Weterynaria jest kobietą. Bieda również”. Z rozmów z moimi kolegami, którzy opuścili Polskę wynika, że nie planują wrócić. Poziom świadczonych usług i opieki weterynaryjnej w Skandynawii, czy UK jest znacząco wyższy dzięki ubezpieczeniom dla zwierząt. Lekarze w tych krajach (potwierdzam również i własnym doświadczeniem) mogą świadczyć usługi na najwyższym poziomie. W działaniach Izby natomiast nie widzę nadal żadnych propozycji dotyczących dyskusji na realne problemy polskiej weterynarii:
- przeciwdziałanie wypaleniu zawodowemu,
- postępująca feminizacja i jej wpływ na strukturę zatrudnienia,
- profilaktyka zdrowia psychicznego i przeciwdziałanie samobójstwom lekarzy i studentów,
- wsparcie absolwentów na rynku pracy i ewaluacja procesu nauczania zawodu,
- zatrzymanie migracji zarobkowej i znikania kandydatów z rynku w ciągu kilku lat po ukończeniu studiów,
- i wiele, wiele innych…
Nawet Weterynarianie nie pomogą
Na szczęście świadomych środowiskowo lekarzy wśród nas jest coraz więcej i to oni będą dyktować trendy w wyborze ścieżki kariery, którą jak wynika z badań, coraz rzadziej będzie produkcja zwierzęca. Kobiety, czyli aktualnie 82% absolwentek, w większości nie chcą i nie będą pracować w produkcji. Nie od dziś wiadomo, że to produkcja mięsa – szczególnie wieprzowiny i wołowiny jest odpowiedzialna za 14% światowej emisji gazów cieplarnianych. Polska to również prawdziwa pustynia pod kątem zasobów wody pitnej. Jesteśmy totalnie niegotowi na suszę. Co się dzieje z wodą? A no właśnie m.in. zużywana jest na produkcję mięsa – 1 kilogram wołowiny to aż 4500 litrów wody! Inną kwestią jest fakt, że choroby układu krążenia (czyli główna przyczyna zgonów Polaków, aż 46%) są praktycznie w 100% możliwe do zapobiegnięcia – po prostu należy ograniczyć kiełbasę, golonkę i bekon. Nieśmiało mogę tylko fantazjować, że przy obecnym trendzie demograficznym w naszej branży i rosnącej świadomości młodego pokolenia, a także fakcie, że wielu naszych lekarzy wyjechało badać mięso do UK (za lepsze pieniądze), polską weterynarię rzeźnianą i produkcyjną czeka poważny kryzys szybciej, niż nam się wydaje. Nieprędko zatem wielu lekarzy ze zdjęcia będzie mogło odejść spokojnie na emeryturę.
W strukturach izb potrzeba nam młodych twarzy, głosu naszego pokolenia, aktywacji potencjału, który może zmienić wiele na lepsze i pokazać prawdziwe oblicze polskiej weterynarii – ludzi leczących też małe zwierzęta, podróżujących po świecie w celach edukacyjnych, mówiących językami obcymi i będącymi w branży z pasji do leczenia zwierząt towarzyszących. W innym wypadku nawet Reptilianie, ani inni Weterynarianie nas nie zbawią i nie ocieplą już i tak mocno nadszarpniętego wizerunku, zaś wybory za nas nadal podejmować będą zwolennicy weterynarii produkcyjnej, która z czasem doprowadzi nas wszystkich do katastrofy klimatycznej.
Autor: lek. wet. Natalia Strokowska
Dodaj komentarz