Przeglądam ostatnio różne weterynaryjne CV, gdyż pomagam w rekrutacji pracowników do lecznicy weterynaryjnej, i muszę przyznać, że odkąd zaczęłam uczyć medycznego języka angielskiego trzy lata temu i nieść ów kaganek oświaty, czy przekazywać, jak CV w ogóle powinno wyglądać – niestety niewiele się zmieniło. CV, które przyciąga oko, to wciąż rzadkość, a przecież tak niewiele trzeba, aby takie stworzyć. W swojej karierze miałam już styczność z prawie 250 CV, ucząc moich kursantów pisać taki życiorys. Niestety mam wrażenie, że odkąd w szkole podstawowej (a może gimnazjum?) podczas jednych jedynych zajęć z języka polskiego uczymy się pisania życiorysu, w dodatku w bardzo staroświeckiej formie – nikt nam potem tego tematu nie przypomina. Jest więc źle, a w wielu przypadkach bardzo źle. Osobiście wstydziłabym się w ogóle wysyłać niedoróbki oraz inne nieszczęścia i to w dobie YouTuba, darmowych tutoriali praktycznie ze wszystkiego, w tym, jak napisać zwyczajnie dobre CV. Ułatwię Wam od razu pracę i zapraszam do obejrzenia mojego darmowego webinaru, który stanowi część kursu z weterynaryjnego angielskiego. Zrealizowałam do dla IVSA Global – “How to write a good CV?”. Tak, jest po angielsku, ale uznaje się, że osoba, która stara się o pracę w wieku min. 24 lat powinna władać językiem angielskim na poziomie przynajmniej komunikatywnym. Jeśli tego jeszcze nie robi, dla mnie jako rekrutera fakt ten jest dużym powodem do zmartwienia. Niestety nie przekonuje mnie tłumaczenie, że nie było w szkole, bo angielski był, często od przedszkola, przez 6 lat podstawówki, 3 gimnazjum, 3 w liceum i 1 rok na studiach. Razem 13 (trzynaście). Sporo czasu by się czegoś nauczyć? I ja również miałam czas uczyć się normalnie od podstawówki angielskiego i rosyjskiego, zaś na studiach przyszedł czas na hiszpański. Brak znajomości angielskiego na poziomie komunikatywnym po ukończeniu studiów (i nie czepiam się tutaj absolwentów, którzy kończyli studia we wczesnych latach 90. czy wcześniej) to powód do wstydu i znak lenistwa. Nie na samym CV jednak będziemy się teraz skupiać, zaś na tym czego kandydat od nas jako pracodawców oczekuje, jak go u siebie zatrzymać i dlaczego tak ciężko dzisiaj o… dobrego pracownika. Bo jest ciężko. Skąd taka rozbieżność?
Czego chce pracownik – kilka własnych doświadczeń
Historie te pewnie część z was już zna z mojego wykładu “Jak przetrwać po studiach i nie zwariować? Krótki kurs przedsiębiorczości”, który wygłaszałam na kilku wydziałach weterynaryjnych w 2015 i 2016 roku. Moje CV w 2014 roku, zaraz po ukończeniu studiów trafiało w rozmaite miejsca, w których starałam się o pracę, gdzie na pewien czas zostawałam.
1. Jedna z pierwszych moich rozmów miała miejsce jeszcze w rodzimym Krakowie, gdzie mieszkałam przez prawie pół roku z moją znajomą lekarką weterynarii. Przyjęła mnie do siebie, bo nie stać mnie było zwyczajnie na wynajem pokoju, a dzięki jej dobroci, za którą będę wdzięczna do końca życia, spałyśmy we dwie na jednej kanapie i klepałyśmy słodką biedę przez te parę miesięcy, rozpoczęłam dorosłe zycie zawodowe. Wróciłam z Warszawy po ukończeniu studiów w lutym, po odbyciu 1 roku (tak, całego ROKU KALENDARZOWEGO) praktyk na 5 różnych kontynentach, władając trzema językami obcymi i mając głowę pełną pomysłów, a także wielką chęć rozwoju i pracy. Trafiłam do jednej z lecznic, gdzie bardzo spodobał mi się styl pracy, a także obiecywana możliwość rozwoju. W końcu po dwóch tygodniach wolontariatu zebrałam się na odwagę i poszłam zapytać szefa, czy może już minęło dostatecznie dużo czasu i mógł zweryfikować moje umiejętności w praktyce. Na co on, że tak (dobrze, że się zebrałam po tych dwóch tygodniach), jak najbardziej i padły takie słowa: “Pani Natalio, jest pani gwiazdą, która świeci jasno i wróżymy pani świetlaną karierę. Jednak możemy pani zaproponować jedynie 800 zł na stażu z urzędu, ponieważ każdy z nas przeszedł tę trudną drogę i nie możemy pani nic specjalnie ułatwiać. A dwa weekendy w miesiącu pani też może pracować? (przy czym jest to niezgodne z prawem z punktu widzenia stażu z urzędu)”. Zachciało mi się serio płakać i odpowiedziałam tylko: “Jeśli pan doktor jest się w stanie utrzymać za 800 zł, to gratuluję. Ja niestety nie dostaję żadnych pieniędzy od rodziców i nie stać mnie nawet na wynajem pokoju. Traci pan w tym momencie najlepszego kandydata na to stanowisko, ale wiem, że napewno znajdzie pan wielu chętnych.” Jak to dobrze, że miałam odłożone pieniądze na czarną godzinę, z których mogłam żyć przez te miesiące. Przez całe studia harowałam, dorabiając, i byłam przygotowana na taką sytuację.
2. Po kilku miesiącach szukania w Krakowie i propozycjach 2000 zł na rękę, jednoosobowy gabinet + ja sama bez wsparcia, albo przetrzymaniu mnie przez innego pracodawcę przez miesiąc w trybie stand-by, aby na koniec powiedzieć, że jednak mają kogoś innego, zebrałam się w końcu na odwagę i zadzwoniłam do mojego znajomego, mojego byłego nauczyciela z pytaniem, czy nie słyszał, o kimś w Warszawie, kto szuka pracownika. Obdzwoniłam wtedy wszystkich i wyszłam światu naprzeciw, chcąc znaleźć pracę z polecenia, a nie ogłoszeń. Rozmowa z moim innym znajomym (“Jak to ty się nie nadajesz? Ty się nadajesz przede wszystkim!”) zainspirowała mnie do złożenia dokumentów (z sukcesem) na studia doktoranckie na SGGW w myśl “Nie mam nic do stracenia. A jak nie wiesz, co ze sobą zrobić, to zacznij doktorat.” (Owszem, mam głęboką świadomość tego, że te moje myśli czytać może środowisko akademickie – ale przecież taka była moja motywacja wówczas, ponieważ lepsza była dla mnie wizja 1300 zł stypendium doktoranckiego, niż dalsza wegetacja na bezrobociu, na którym nie przysługiwał mi przecież żaden zasiłek. Tym bardziej, że kocham uczyć innych i spełniam się w tym). Finalnie usłyszałam radę: “Tylko się Strokowska nie maluj, załóż jakieś luźne gacie i trampki, siedź cicho, a będzie dobrze.” Jak kazał, tak zrobiłam, i pracę dostałam. Oczywiście bez umowy, 16 zł na rękę (szefowa zachwalała, że super stawka). Zamiatałam, nabierałam leki, jak szefowa zobaczyła, że robię USG, to i pacjenci od razu byli do mnie umawiani. Chirurg przychodził, wycinał, mnie zostawiał z kotką T 34.8 na stole. Przez cały miesiąc, który tam byłam, właścicielka regularnie krzyczała, mobbingowała i wyzywała starszą koleżankę, która była poza nią głównym lekarzem. Byłam tak zastraszona, że bałam się odezwać, i w duszy czekałam tylko, kiedy przyjdzie moja kolej i w końcu nadeszła! Podczas jej nieobecności przyszedł do nas pies z dysplazją stawów i właściciel pytał, co może jeszcze dla niego zrobić. Zasugerowałam poszukanie rehabilitacji (w tamtym czasie nie wiedziałam, kto w Warszawie nią dysponuje), ćwiczenia, poza lekami i suplementami, a także zadbanie o wagę zwierzęcia. Pan zadowolony odszedł i o sprawie zapomniałam. Po powrocie szefowej od wejścia usłyszałam przeraźliwy krzyk: “K… czy ciebie p…, w ogóle czy ty lekarzem jesteś? Klientów mi na miasto wysyłasz? A kogo sama tu przyprowadziłaś? Rehabilitację sobie wymyśliła! Takie fanaberie to na uczelni albo na tych praktykach w Hameryce, co byłaś. Masz nigdy nie mówić, że czegoś u nas nie ma!” Zatkało mnie, wiedziałam, że trzeba się ewakuować i to szybko. A że oczywiście nie zaoferowano mi żadnej umowy, następnego dnia odebrałam moją pensję 980 zł w kopercie (akurat mijał miesiąc) i powiedziałam, że niestety przez obowiązki na uczelni nie będę mogła dłużej pracować. Kolejnego dnia, szefowa już w dobrym nastroju przyjęła ze smutkiem moją rezygnację. Do męża, który prosił, żebym została powiedziałam tylko: “Bardzo mi przykro, bo się zżyłam z tym miejscem i z ludźmi, jednak nigdy nie pozwolę nikomu na siebie krzyczeć. Cieszę się, bo ja przynajmniej mam wybór. Pan niestety prowadzi biznes razem z żoną, więc musi pan to jakoś wytrzymać.” “Pani Natalio, ja wiem, że żona jest trudna… może da Pani się jednak jakoś namówić?” W tym tygodniu rozmawiałam ze znajomą, która właśnie się stamtąd zwolniła również po miesiącu, i wyznała, że właściciel powiedział jej, że “przerobili” już ponad 20 lekarzy! No to ładny przerób mają.
3. Jestem na innej rozmowie w Warszawie. Pani doktor przegląda moje CV. “Trzy języki? Phi, a po co, jak Pani chce w Polsce pracować? O… była Pani w Ameryce. I co, fajnie było? Pozwiedzała pani?” Następnie odpytka z dawek antybiotyków (poległam) i różnic w projekcji RTG lewo-prawej i prawo-lewej (poległam) “Beznadziejnie, jak Pani może tego nie wiedzieć? Przecież to taka podstawa!” Wybroniłam się kilkoma innymi tematami. Finalnie zaproponowano mi 20 zł na rękę pod stołem. “Wyrobi się Pani, najważniejsze, że uśmiechnięta!” Uciekłam stamtąd w podskokach.
4. Do kolejnego miejsca trafiłam z ogłoszenia, bez żadnej rozmowy. Ponad godzina tramwajem w jedną stronę, nadrabiałam zaległości w literaturze. Stawka – jak dla mnie wtedy szaleństwo, pracowałam całe weekendy 10h w sobotę i 10h w niedzielę – razem 500 zł do ręki. “Pani doktor sobie weźmie z szuflady!” Pracowałam na systemie Zwierzaki XP (ktoś z Was pamięta? 🙂 i w wolnym czasie pucowałam lecznicę, musze kupy z okien, wyrzucałam leki z połowy lat 90. (sic!). Zaczęłam już doktorat i specjalizację, miałam trochę więcej obycia, klienci coraz chętniej chcieli przychodzić do mnie. Myślę sobie – super, wszystko się układa. Dzwonię do szefowej, żeby jak zwykle dograć weekendy na kolejny miesiąc, uwzględniając mój zjazd specjalizacyjny. Nie odbiera, raz drugi trzeci. Czekam na telefon, znów dzwonię nazajutrz. Cisza. Za trzy dni SMS: “Pani doktor, dyżury nieaktualne. Zatrudniliśmy kogoś dyspozycyjnego całą dobę.” Widywałam czasem panią doktor na konferencjach w Warszawie. Udawała, że mnie nie widzi. Ostatnio widziałam – znów szukają lekarza.
5. Do ostatniej pracy trafiłam, ucząc moją przyszłą szefową angielskiego. Usłyszałam, że jestem tak świetnym nauczycielem, że może powinnam pomyśleć o przebranżowieniu (co też potem zrobiłam, rzucając na rok weterynarię, żeby rozkręcić Vetnolimits). Zarabiałam 20 zł/h na dyżurze, za dwugodzinną lekcję brałam wtedy stóweczkę, bo zaczynałam. Po założeniu przeze mnie działalności w kwietniu 2015 padło pytanie, czy może wystawię fakturę za swoje usługi wstecz (ale nie zaproponowano mi podwyżki, abym mogła odprowadzić ZUS). Wzięłam “Wsparcie w Starcie”, więc zgodziłam się na to, wiedząc, że przynajmniej nie zapłacę w tym roku podatku dochodowego przez duże koszty otwarcia. Odchodząc z tej pracy po 3 miesiącach, wyznałam, że w sumie po odjęciu wszystkich kosztów zostawałoby mi 14 zł na rękę na godzinę, a pani Ukrainka sprzątająca lecznicę dwa razy w tygodniu miała 25 zł/h. Zaś dyżury weterynaryjne w sumie stanowią moją nieznośnie luksusową pasję – moim głównym źródłem dochodu była nauka angielskiego i praca hostessy.
Pewnie wielu z was pomyśli, że miałam pecha. Cóż, chciałabym, żeby tak było. Ale czy 8 różnych sytuacji to już nie jest mała statystyka?
Forma zatrudnienia i wynagrodzenie
Jedyne, czego wtedy potrzebowałam, nazywało się – LEGALNA praca, możliwość nauki i rozwoju, wsparcie merytoryczne, szansa na awans (koledzy i koleżanki na wyższych stanowiskach kilka lat po studiach mieli ok. 2500-3000 zł netto (na umowie widniała minimalna krajowa). Żadna z ofert mi tego nie gwarantowała. Moje poczucie własnej wartości zostało dodatkowo stłamszone, a chęć rozwoju podeptana przez niepochlebne komentarze i niepozwolenie mi nawet na proste zbiegi chirurgiczne, na których tak bardzo mi zależało. Wracam teraz myślami do komentarzy, które znalazły się pod moim wcześniejszym tekstem “Lekarz weterynarii poszukiwany…” Zastanówmy się zatem nad tym tematem wspólnie. Nie mam ani jednego pozytywnego doświadczenia zarobkowego, w mojej krótkiej, bo kilkumiesięcznej wtedy karierze weterynaryjnej w Polsce. Straciłam wtedy całkowicie wiarę w to, że może mnie spotkać coś lepszego i zaryzykowałam wszystkie oszczędności i cały swój czas w rozkręcanie Vetnolimits. Z wielką pomocą przyszedł mój promotor, który we mnie w pełni uwierzył i uznał, że medyczny angielski dla lekarzy weterynarii to świetny pomysł. Rozumiał też fakt, że 950 zł (po odjęciu niskiego ZUS za działalność) nie wystarczy mi na życie w Warszawie. Jako ówczesny prezes Warszawskiej Izby Lek-Wet zgodził się rozesłać moją ofertę na e-maile członków izby i tak zebrały się moje dwie pierwsze grupy stacjonarne w Warszawie. Gdyby nie on, pewnie wegetowałabym jeszcze długo. Bardzo dużo mu zawdzięczam. Angielski okazał się hitem i wszystko zaczęło się samo kręcić, a do mnie przychodzili coraz to nowsi klienci. Nigdy potem nie wróciłam do dyżurowania w Polsce, zamiast tego zaczęłam wyjeżdżać na zagraniczne locumy. Obecnie na wyższym ZUS-ie (prowadzę działalność już ponad 3 lata) moje stypendium doktoranckie starczało tylko na pokrycie opłat, więc praktycznie w ogóle nie widziałam tych pieniędzy na swoim koncie.
Jak jest z formą zatrudnienia w Polsce? Znam grupę lekarzy zatrudnionych na papierze na pół lub ćwierć etatu, zaś resztę dostają w gotówce. Ostatnio dostałam maila od jednej lekarki, zarabia ona 1800 zł na umowę o pracę. W komentarzu pod tekstem padła nawet kwota 1500 zł. Dodatkowo martwi mnie fakt, że studenci pytani przeze mnie podczas wykładów, ile chcą zarabiać, odpowiadają: 1500-2000zł. Młodzi nie wiedzą, ile chcą zarabiać, kobiety szczególnie zgadzają się nawet na bezpłatne staże. Wiele osób jest zwyczajnie wykorzystywanych przez pracodawców, albo nie umie bądź boi się negocjować. Zdarzają się też absurdalne oczekiwania absolwentów rzędu 5000-7000 zł netto. Jednak warto przyjąć je z przymrużeniem oka. Chociaż… kto z nas nie chciałby tyle zarabiać, zatem w utopijnym świecie fajnie byłoby móc komuś tyle zaproponować na początku 😉
W niektórych lecznicach lekarze weterynarii muszą prowadzić własną działalność gospodarczą (B2B), zaś technicy są zatrudnieni na umowę o pracę. Może to rodzić frustrację i konflikt między obiema stronami. To bardzo trudna kwestia także z perspektywy samego pracodawcy, gdyż rzeczywiście koszty pracownicze w Polsce są po prostu olbrzymie. Dlatego pada ultimatum – kwota brutto na fakturę lub umowę o pracę. Trzeba też napomnkąć, iż wielu techników pracuje w Polsce za najniższą krajową, co znajduje swoje wyjaśnienie w tym, że technik to zawód nie do końca regulowany i praktycznie może go wykonywać każdy. Zdarza się nierzadko, że lepiej samemu przyuczyć technika, niż brać absolwenta technikum weterynaryjnego, który (tak, tak) po prostu nic lub zdecydowanie za mało umie. Tak naprawdę forma zatrudnienia zależy od obu stron i wiadomo, że zarobek korzystniejszy jest na działalności gospodarczej, zaś koszty pracownicze są niższe. Pamiętaj jednak – zatrudnienie na działalności gospodarczej oznacza 0 zł emerytury i 1000 zł macierzyńskiego, jeśli nie zainwestujemy dodatkowo co miesiąc swoich prywatnych pieniędzy na wyższe daniny. Niestety wiele lecznic po prostu może nie stać na zatrudnienie pracownika na umowę o pracę, gdyż w naszym kraju koszty pracownicze są zdecydowanie wysokie. Lecznice te będą funkcjonować na granicy opłacalności, bądź też szef będzie tłumaczył, że go nie stać (może go i stać, lecz po prostu nie chce zapłacić – i tutaj pojawiają się różne powody). Ale jeśli naprawdę go nie stać? Może pora się w końcu zastanowić nad opłacalnością tego biznesu. O formach zatrudnienia, a także korzyściach i stratach za nimi stojącymi napiszę jeszcze kiedyś osobny tekst.
Oprócz tego jesteśmy ultraspecyficzną branżą, skrajnie w tym momencie sfeminizowaną, co pracodawcę stawiać może w bardzo niewygodnym położeniu. Również jestem kobietą i w pewnym momencie też będę… mieć dzieci. O tym jak w Polsce jest być mamą na samozatrudnieniu napewno wiele z Was, lekarek weterynarii może samej opowiedzieć. A co jeśli w jednym momencie dwie, trzy pracownice zajdą w ciążę na umowie o pracę i położą w tym samym tygodniu na biurku pracodawcy zwolenienie lekarskie? I uwierzcie mi, nie chciałabym być wtedy na jego miejscu, bo to po prostu może oznaczać dla niego bankructwo. Nie żartuję i nie straszę. Takie sytuacje mają miejsce! Ludzie są różni, pracownicy są różni i niestety też zdarza się, że nadużywają swoich praw, stawiając pracodawców w podbramkowej sytuacji jako płatnika ZUS-u. Z punktu widzenia pracodawcy B2B więć jest o wiele wygodniejszym (i chroniącym jego interes) rozwiązaniem i należy to też choć odrobinę zrozumieć.
Absolwent i lekarz weterynarii na rynku pracy
Przejdźmy zatem do meritum. Pracodawca wrzuca ogłoszenie (a od teraz już wie, jak powinno ono wyglądać 😉 i zaczynają spływać “cefałki”. Wracamy znowu więc do samych życiorysów, które w 90% są kiepskie, napisane Timesem, z błędami ortograficznymi, stylistycznymi, niewyjustowane, bez przecinków (przecież Word oferuje korektę, wystarczy ją tylko włączyć!), w formacie .docx. Halo… halo: czasy wpisywania do przebiegu edukacji ukończenia liceum i gimnazjum czy stanu cywilnego dawno się skończyły! Polecam też świetną appkę Grammarly do korekty po angielsku. Przeglądam różne CV ostatnio, bo rekrutujemy do nowego zespołu. Nie wiem, czy zapłakać, czy zaśmiać się, większość osób wpisuje najpierw edukację, a potem doświadczenie, podczas gdy ukończona przez ciebie uczelnia nie ma tutaj najmniejszego znaczenia. Kandydaci piszą, gdzie pracowali, ale już kompletnie zapominają o wymienieniu obowiązków, a to jest przecież ważniejsze. Odsyłam więc jeszcze raz do mojego webinaru oraz zapraszam do rzucenia okiem na moje CV na LinkedIn Mam nadzieję, że to pomoże Wam w przyszłości w konstruowaniu swojego. Napiszę kiedyś też poradnik po polsku na ten temat.
Dostaje zatem właściciel, powiedzmy 10-15 CV na dane stanowisko (szukamy internisty na pełen etat), a w mailach dodatki: chcę na pół etatu, tylko na środy rano, najchętniej tylko będę znieczulać, uczę się na specjalizacji, ale chętnie przyjadę do was operować. A my szukamy na etat internisty, ale nasi kandydaci nie chcą na etat i chcą znieczulać. Prosimy o kontakt mailowy na podany adres, ale do mnie i tak spływają wiadomości prywatne na Facebooku (mimo adnotacji na głównej stronie mojego PRYWATNEGO PROFILU, że w sprawach służbowych proszę pisać na natalia@vetnolimits.com). Czy prywatny profil na Facebooku to jest miejsce, gdzie się aplikuje o pracę? Tak, dostaję dziesiątki wiadomości, po kilka w tygodniu. I oczywiście na początku się łamałam i odpisywałam. Oczywiście zawsze też odpiszę znajomym, ale teraz już po prostu dość – ludzie nie czytają ze zrozumieniem, co ich wg mnie eliminuje już na starcie. Nie sprawdzam codziennie mojej skrzynki INNE, więc kandydaci właściwie sami się wyeliminowali, a nawet nie wiedzą dlaczego. Ograniczam też świadomie czas na FB, bo nie mam czasu.
Załóżmy np. że wpadło nam w oko interesujące CV i chcielibyśmy kandydata zaprosić na rozmowę rekrutacyjną. Wielu pracodawców popełnia tutaj błąd i mailowo zaprasza kandydata do lecznicy, zamiast po prostu najpierw z nim porozmawiać przez telefon. Rozmawiając z kimś przez telefon, zanim się z nim spotka, stwarza szansę podpytania o różne tematy. Sama mam w zwyczaju w ogóle nie rozmawiać o sprawach klinicznych (bo to potwierdzą referencje, o które proszę albo rozmowa z osobą, która mi danego kandydata poleciła), a o sprawach życiowych i etycznych – pytam o to jak by ktoś zareagował i zwrócił mi uwagę, gdy popełniam błąd medyczny, albo symulujemy rozmowę o eutanazji (ja jestem właścicielem zwierzęcia), albo pytam, w jakim kierunku ktoś się chce rozwijać, kim chce być za 2-5 lat. Co mnie jeszcze interesuje? Czego się boi, co mu sprawia trudność, jakich zachowań nie akceptuje w pracy, co go denerwuje, jak zachowa się, gdy ktoś z zespołu przerwie jego leczenie (przez nieuwagę lub nie stosując się do jego zaleceń) i wiele innych tego typu tematów. W ten sposób mogę sprawdzić, czy mamy podobne podejście, etykę zawodową, czyli czy gramy do jednej bramki, czy się zwyczajnie rozumiemy. Ze względu na moją nieobecność w kraju w tamtym momencie mogłam rozmawiać z kandydatami tylko telefonicznie, jednak moja szefowa spotykała się z nimi osobiście, zatem nasza rekrutacja stała się jakby czterostopniowa – referencje/polecenie, CV, spotkanie z szefową i rozmowa ze mną. I powiem Wam szczerze – znaleźliśmy wspaniałe kandydatki, którym właśnie udało się przejść ten proces. Chciałabym jeszcze na końcu wspomnieć o jednej ważnej kwestii: od czterech lat nie polecam, ani nie anonsuję nikogo, kogo nie znam. Trzymam się bardzo tej zasady, odkąd dwie studentki poprosiły mnie o polecenie w szpitalu dla zwierząt egzotycznych w Pretorii w RPA, w którym odbywałam praktyki studenckie. Moi zaprzyjaźnieni lekarze później powiedzieli mi, że dziewczynom nie chciało się pracować, spóźniały się, ciagle były z nimi problemy, wolały pojechać na safari, niż być w szpitalu. Osobiście się za nie wstydziłam i powiedziałam sobie, że nigdy więcej. Zrobiłam to z dobroci serca i chęci pomocy, a ktoś po prostu to wykorzystał. Ale takie coś zawsze wychodzi.
Teoria, a praktyka
Niestety sprawa znacząco komplikuje się, kiedy chcemy zatrudnić absolwenta lub osobę z krótką praktyką do przyuczenia/na staż. Podczas kursów praktycznych, które prowadziłam w Olsztynie i Lublinie miałam okazję zobaczyć, co potrafią, a raczej czego nie umieją studenci, szczególnie Ci ostatnich lat. Nie chcę, żeby wytknięto mi, iż “zapomniał wół, jak cielęciem był”, ale jednak muszę przytoczyć kilka sytuacji. Podczas pierwszego kursu w Olsztynie wraz z moim kolegą chirurgiem prowadziliśmy zajęcia i skonstruowałam test mający na celu sprawdzić podstawową wiedzę anatomiczną studentów, który wypadł w wielu przypadkach miernie. Czarę goryczy przelały moje dalsze pytania już podczas uczenia studentów punkcji klatki, np. o liczbę żeber u psa, na które nie dostałam poprawnej odpowiedzi. Podanie parametrów życiowych psa i kota przerastało uczestników zajęć. Pech niestety chciał, że wykonałam niekontrolowany ruch przewrócenia oczami (mam taki tik czasami i zwraca mi na to uwagę mój partner). Zranione moim gestem na kompletny brak wiedzy studentki, nie omieszkały mi wystawić anonimowych opinii, że “wprowadzam nerwową atmosferę”, zaś po całej Polsce rozpowiedzieć, że jestem naburmuszoną wariatką. Do tego stopnia, że jak przyjechałam kilka miesięcy później do Lublina, studenci od wejścia czekali przerażeni, aż będą wypełniać piekielnie trudny (i zupełnie niepotrzebny w ich mniemaniu) test, a ja odpytuję wszystkich mówiąc im publicznie, że są debilami. Finalnie zajęcia przebiegły w bardzo miłej atmosferze, a ja wzbijałam się na wyżyny swojej cierpliwości, tłumacząc np. że na pewno nie kazałam wkłuwać 7 cm igły prosto w klatkę zwłok kota po sam konus, albo igły do pobrania płynu m-r po samo gardło, aby wyszła z drugiej strony, oraz pomagając wykonać sterylizację na kadawerze suki studentom, którzy nie czekając na mnie postanowili wykonać cięcie od wyrostka mieczykowatego po spojenie łonowe. Odrobiłam swoją lekcję, bo jestem profesjonalistką. Mam jednak z tyłu głowy, że studenci zapamiętają każde potknięcie. Tak samo pracownicy swojemu pracodawcy.
Z przykrością stwierdzam, po moich licznych doświadczeniach ze studentami (i nie będę tym razem skupiać się na tych pozytywnych), że (generalizując) bardzo wielu z nich nie ma żadnej wiedzy anatomiczno-fizjologicznej i klinicznej, nie ma w sobie chęci do samodzielnego zgłębiania dodatkowej tematyki, potrzebuje ciebie i twojej marki tylko do tego, żeby wziąć od ciebie całą twoją wiedzę i nie dać nic w zamian. Łącznie z tym, że część z nich nie ma problemu przygarnąć twojej własności intelektualnej w postaci kursu, który wymyśliłeś i przeprowadziłeś, wziąć innego prowadzącego i udać głupiego przed tobą tłumacząc, że jest wolny rynek i że nie wiedzieli, że już wcześniej coś takiego prowadziłeś. Pozbawiając Cię tym samym zarobku nadal oczekują, że będziesz patronem ich działań. Niestety podobnie jest też z podejściem części absolwentów, którzy coraz częściej prezentują narcystyczną i bardzo roszczeniową postawę. Część absolwentów jest niestety jeszcze bardzo niedojrzała (trudno ich winić, bo osobowość stabilizuje się po 30 roku życia), bardzo delikatna psychicznie i podatna na krytykę – czyli w sumie neurotyczna. Na zwrócenie uwagi, że musimy się pospieszyć, bo mam na pacjenta 10 minut, studentka, która nie umiała policzyć w głowie objętości syropu Synulox dla kota (0.25 ml/kg, kot ważył 5 kg) i musiała sobie pomóc kalkulatorem, popłakała się, że ją to stresuje, a poza tym ona choruje (I obie wyjaśniłyśmy sobie już tę sytuację, wiem, że nie obrazisz się na mnie jak to przeczytasz, ale chciałam użyć graficznego przykładu dla moich słów). Część studentek podczas wizyty w rzeźni kurczaków, czy krów odmawia wejścia, inne (na innym przedmiocie) odmawiały słuchania wykładu o tzw. “norowaniu psów” i z płaczem opuszczały salę. Niestety z badań, które przeprowadziliśmy w 2016 r. na prawie 700 studentach z całej Polski, wiadomo, że 90% jest kompletnie niegotowych na wyzwania i stres związany z przyszłą pracą.
Kolejna kwestia – od kilku lat dostaję liczne maile od lekarzy i studentów z filozoficznym pytaniem “Jak żyć?” Zawsze traktuję każdego indywidualnie i staram się doradzić czy pomóc. Ludzie piszą do mnie o depresji, myślach samobójczych, problemach emocjonalnych, stanach lękowych, trudnościach na studiach, nieradzeniu sobie ze stresem, mobbingiem w pracy czy nawet wyzyskiem itp… Ostatnio jednak skala problemu przekroczyła moje możliwości i brakuje mi czasu, żeby odpisywać ludziom. Nie jestem terapeutą, mogę jedynie doradzić z perspektywy kogoś, kto sam był na psychoterapii – jak się sobą zająć, zaopiekować, zrozumieć lepiej i przeżyć żałobę po jakiejś stracie, zaakceptować swoją ciemną stronę i zacząć czerpać z wewnętrznych zasobów. Jest to też dla mnie duże obciążenie psychiczne, bo nie mogę brać za wszystkich odpowiedzialności. Jeden z maili wraz z odpowiedzią zamieściłam nawet u nas na blogu, aby posłużył jako inspiracja dla innych do podjęcia działania. Wielu studentów i lekarzy nawet nie wie, gdzie może szukać pomocy. Części z nich po prostu nie stać na psychoterapię (prywatnie 120-150zł/50 min), a na tę z NFZ czeka się dwa lata. Nawet podczas jednej z ostatnich rozmów kwalifikacyjnych spytałam kandydatkę: “W czym się chcesz specjalizować?, odpowiedź brzmiała: “W tym, czego będziecie potrzebować.” Odparłam, że oczekuję właśnie, żeby sama powiedziała mi, co ją najbardziej interesuje i co by chciała robić. Dopiero później udzieliła odpowiedzi. Ucieszyłam się, że nabrała odwagi, by powiedzieć, co jej się najbardziej marzy. I mam nadzieję, że zacznie się w końcu u nas w przychodni rozwijać.
Jak wspomniałam wcześniej, z moich doświadczeń wynika, że przeciętny absolwent zaraz po studiach w Polsce nie jest w stanie samodzielnie przyjmować pacjentów. Brakuje mu wiedzy, wielu kompetencji miękkich, nawet umiejętności logicznego myślenia. Nie umie lub boi się pytać, jego rozumowanie często jest “od-do”. Tak, jak przez lata wymagano od niego przez kolejne etapy edukacji. Szefowie lecznic często też nie pozwalają im na wiele podczas praktyk studenckich. Skutecznie odsuwano mnie w Polsce od stołu jako praktykantkę, operowano za zamkniętymi drzwiami, niedopuszczano do bardziej skomplikowanych czynności. Praktycznie wszystkiego nauczyłam się za granicą, pierwszą sterylizację suki na 3 roku studiów przeprowadziłam w Indiach, gdyż w Polsce nikt nie pozwolił mi asystować. Niestety wielu młodych lekarzy myśli, że tytuł lekarza weterynarii oznacza wielki prestiż i nagle predestynuje go do wrzucania do social media swoich zdjęć ze stetoskopem i podpisem “lek. wet. Jan Nowak”. Praktyka jest inna – studenci (często ostatniego roku) na moich kursach po raz pierwszy mają szansę znaleźć i wymacać węzły chłonne podżuchwowe (i odróżnić je od ślinianek), podkolanowe, śledzionę, pęcherz, nerki, wątrobę. Serce mi rośnie, gdy dostaję wiadomości “Natalia, dziękujemy Ci bardzo, że pokazałaś nam, jak zaintubować kota. Dzięki temu nie bałem się już, jak przyszło do intubacji żywego pacjenta.” Można spokojnie skończyć studia, nie podając ani jednego zastrzyku, nie pobierając krwi i nie zakładając wenflonu. Na praktykach studenckich często też zadaniami studentów jest sprzątanie i wyprowadzanie zwierząt. Z drugiej strony, rozumiem też w pełni sfrustrowanych właścicieli lecznic, gdyż część ze studentów po prostu mówi od rzeczy, wtrąca się lekarzowi prowadzącemu, nie umie nabrać leku i obliczyć dawki (słyszałam o studentce, która dziwi się, że lek nie spływa do strzykawki, a igła w buteleczce była nad poziomem płynu), cechuje się wybitnie roszczeniową postawą, a jak spróbujesz ostudzić ich niezdrowy zapał, to niestety rozpowiedzą o tobie najgorsze historie czyli plotki. Takim osobom nie sposób dać większych obowiązków, bo po prostu stanowią zagrożenie dla siebie i innych. Zamiast jednak narzekać, że nie ma dobrych kandydatów, może warto po prostu zastanowić się, czy ktoś chce pracować za 2000 zł oraz przyjąć do siebie zdolnych praktykantów podczas studiów i wyszkolić sobie przyszłych pracowników, dając im szanse na praktyczne doświadczenia inne niż sprzątanie klatek i zamiatanie podłóg.
Coraz częściej słyszę, że mamy kryzys na rynku pracodawcy w Polsce i ciężko znaleźć lekarza. Gdzież są zatem wartościowi pracownicy, których nikt nie potrafił w tym kraju docenić? Już śpieszę z odpowiedzią – w UK, Australii, Zjednoczonych Emiratach Arabskich, Skandynawii i innych krajach. Wielu z nich osobiście z naszymi lektorkami nauczyłyśmy medycznego języka angielskiego, a także pomogłyśmy w zdobyciu uprawnień za granicą. Wielu z nich osobiście pomogłam z znalezieniu pracy, poleciłam i wystawiłam referencje. I cieszę się z całego serca, że mogą spełniać się w tym co robią, zarabiać normalnie i rozwijać się – co w Polsce po prostu dla wielu nie było możliwe. Teraz historia zatoczyła krąg i po kilku latach pracy za granicą objęłam stanowisko jako kierownik przychodni PetCare w Warszawie. Dołożę wszelkich starań, aby dobre wzorce i praktyki, którymi przesiąkłam za granicą były kultywowane w naszej przychodni i abyśmy dali naszym pracownikom poczucie wsparcia, na jakie zasługują. Niech się darzy!
Bogumiła says
“Trzeba też napomnkąć, iż wielu techników pracuje w Polsce za najniższą krajową, co znajduje swoje wyjaśnienie w tym, że technik to zawód nie do końca regulowany i praktycznie może go wykonywać każdy. Zdarza się nierzadko, że lepiej samemu przyuczyć technika, niż brać absolwenta technikum weterynaryjnego, który (tak, tak) po prostu nic lub zdecydowanie za mało umie.” – jestem technikiem weterynarii. Z dyplomem, drugim dyplomem z zoofizjoterapii, trzeci dyplom w drodze. Pracuje, jeżdżę na konferencje, dokształcam się. Regulacje dotyczące zawodu technika weterynarii są jasne, jeśli chodzi o uzyskanie tytułu. Niestety – myślę, że z 80% procent osób kończące szkoły z tytułem technika nie wiedzą i nie umieją nic. Dla osób posiadających dyplom technika, które na prawdę traktują ten zawód poważnie, jest to na prawdę dołujące. Jestem członkiem BVNA – uważam, że tak samo jak w większości państw na zachodzie, tytuł technika weterynarii, czy pielęgniarki weterynaryjnej (veterinary nurse) powinno się otrzymywać po odpowiednim kierunku na studiach, wraz z uzyskaniem numeru praw do wykonywania zawodu. Po pierwsze osoby wykształcone do tego zawodu wychodziły by z większą wiedzą, po drugie – tak samo jak pielęgniarka w ludzkim szpitalu, technik weterynarii również może zrobić krzywdę – umyślnie lub nie.
Natalia Strokowska says
Bardzo mi przykro, nie mogę się nie zgodzić. Podobnie jak wielu absolwentów technikum, wielu absolwentów weterynarii niestety nie ma się czym pochwalić. Dobry technik to prowadziwy skarb i podpora placówki.
jkb says
sugarujesz nie zadzać się na bezpłatny staż?
Natalia Strokowska says
Nie sugeruję, to indywidualna kwestia. Ja się nie zgodziłam, bo nie mogłabym się utrzymać.